Uczestniczką Powstania Warszawskiego była Marta Kabulska (później, po mężu, Pasternak), która urodziła się w gminie Góra Kalwaria – w Sobikowie. Łączniczka Armii Krajowej o pseudonimie „Nadzieja” brała udział w zrywie ’44 jako dziewiętnastolatka.
Zmarła 10 kwietnia 2008 roku. Spoczywa w Starym Czarnowie pod Szczecinem. Pozostawiła spisane przez siebie po latach wspomnienia, które udostępniła naszemu urzędowi gminy rodzina – za co jesteśmy wdzięczni. Dzięki tej liczącej sto kilkadziesiąt stron pamiątce możemy przybliżyć Państwu tę postać.
WŚRÓD GROBÓW
Przyszła na świat 11 grudnia 1924 roku. W trakcie II wojny światowej mieszkała w Warszawie oraz w Dębówce (tej przy drodze z Góry Kalwarii do Konstancina-Jeziorny).
Z ruchem oporu zetknęła się w listopadzie 1939 r. w stolicy, w mieszkaniu starszej koleżanki ze szkoły (gimnazjum im. Narcyzy Żmichowskiej przy ul. Mokotowskiej). Otrzymała od niej mianowicie egzemplarz podziemnej gazetki. „Tajną prasę, którą dostawałam, przekazywałam całej bliskiej i dalszej rodzinie i zaufanym koleżankom, z którymi chodziłam przed wojną do szkoły powszechnej przy Chłodnej” – zanotowała pani Marta.
W końcu zaproponowano jej wstąpienie do konspiracji. 1 stycznia 1942 r. złożyła przysięgę, razem z siostrą cioteczną Marianną Bączkowską, również pochodzącą z Sobikowa. „Do naszych zadań należało: rozprowadzanie prasy podziemnej, szerzenie propagandy wśród zaufanych osób na temat pracy podziemia, przenoszenie rozkazów, meldunków, broni palnej i amunicji” – wspominała „Nadzieja”.
Kuzynki z Armii Krajowej szkolono w obsługiwaniu broni czy opatrywaniu rannych. „Szkolenia odbywały się szczególnie nocą, często na cmentarzu w Słomczynie obok Dębówki. Tam było najbezpieczniej, bo do tego miejsca, które znajdowało się na uboczu, wśród zagajników sosnowych, o tej porze nikt się nie zbliżał. Pierwsze wrażenia dla nas, dziewcząt, były straszne, bo siedziało się na mogiłach zmarłych, a nad głowami szumiały drzewa. Ale konieczność wyrabia odwagę i charakter”.
WYPROWADZIŁA NIEMCA W POLE
Ten strach to było jednak nic w porównaniu z sytuacjami, gdy nastolatka znalazła się twarzą w twarz z żołnierzem okupanta…
W parku w Oborach prowadziła rower, na którego kierownicy wisiała torba ze skrzynką amunicji przykrytą żywnością. Rozmowę z dziewczyną postanowił nawiązać członek Wehrmachtu. „Nie przystając, grzecznie mu odpowiadałam, jak umiałam. Niebezpieczeństwo zaistniało, gdy doszliśmy do wąskiego mostku. Żołnierz chciał poprowadzić rower, a mnie przepuścić. Orientując się w sytuacji i uprzedzając jego zamiar, szybko pierwsza weszłam z rowerem na mostek” – relacjonowała pani Marta, wyjaśniając, że gdyby żołnierz przejął jednoślad, mógłby się zorientować, że torba jest podejrzanie ciężka.
Natomiast podczas jednej z łapanek w Dębówce łączniczka ledwo uniknęła wywózki na roboty. Jeden z niemieckich żołnierzy rzucił się w pogoń za nią. „Biegłam ścieżką między kartoflami, przez sad, ale było mnie wyraźnie widać. Biegłam do kładki przez staw w kierunku domu wujka. Niemiec krzyczał za mną: »Stój, stój!«. Strzelił z karabinu. Ale widać nie chciał mnie zastrzelić, tylko zastraszyć”. Za wspomnianym domem schowała się – skutecznie – w... snopku pszenicy.
Innym razem, w Warszawie, o śmierć otarł się ojciec dziewczyny Marian (były członek Legionów Polskich). Niemiecki żołnierz wszedł do jego mieszkania, w którym ukrywali się Żydzi, i przez nieuwagę jednego z nich odkrył kryjówkę. Nikt jednak nie stracił życia – Żydzi pieniędzmi i biżuterią przekupili funkcjonariusza. Kazał on im tylko opuścić lokal.
Od września 1943 r. do czerwca 1944 Marta i Marianna uczęszczały na kurs księgowości i stenografii do prywatnej szkoły przy ul. Świętokrzyskiej. „Dni mijały nam na intensywnej nauce. Miałyśmy duży zakres materiału z księgowości, stenografii, organizacji handlu, materiałoznawstwa, pisania na maszynie i oczywiście języka niemieckiego. Wracałyśmy zmęczone do domu po 7 godzinach nauki” – wspominała nasza bohaterka. W lipcu zaczęła odbywać praktyki w biurze pośrednictwa i handlu nieruchomościami na Krakowskim Przedmieściu.
POMYŚLAŁAM, ŻE TO JUŻ KONIEC
A oto wspomnienia łączniczki związane z Powstaniem Warszawskim.
„W sobotę po południu 29 lipca 1944 roku przyjechałam razem z kuzynką Marynią do Dębówki. Czekał już na nas rozkaz, abyśmy wieczorem stawiły się w Słomczynie na odprawę. Atmosfera była napięta i gorąca. Tak jak w Warszawie, gdzie przez cały tydzień wyczuwało się wśród przechodniów podniecenie. W każdej chwili można było się spodziewać, że Rosjanie po przekroczeniu rzeki Bug szybko zbliżą się do Wisły. Odgłosy ciężkich dział było słychać już wyraźnie. Otrzymałyśmy rozkaz, aby być w pogotowiu.
W poniedziałek 31 lipca pojechałyśmy normalnie do Warszawy do pracy. W mieście wyczuwało się nerwową atmosferę. Około godziny 14.00 dotarła do mnie i mojej kuzynki łączniczka, mówiąc, abyśmy wróciły z Warszawy i stawiły się w punkcie kontaktowym w Słomczynie po dalsze instrukcje. Musiałam wymyślić jakiś pretekst, żeby zwolnić się z pracy. Wyjaśniłam, że w domu zaistniała ciężka choroba bliskiego członka rodziny i akurat pasuje mi odjazd kolejką wilanowską o 14.30 do Jeziorny. Kierownik nie wypytywał o szczegóły. Gdy wychodziłam i powiedziałam: dziękuję, popatrzył na mnie znacząco i powiedział: powodzenia. Dlatego podejrzewam, że też był członkiem organizacji podziemnej.
Po przyjeździe do Słomczyna wyjaśniono nam, że czekają na decyzję z Komendy Głównej Armii Krajowej w Warszawie o ewentualnym wkroczeniu do akcji zbrojnej. Mamy wrócić do Dębówki i przygotować się. Noc była nerwowa, nie mogłyśmy spać, nasi kuzyni wpadli na chwilę do domu i wyszli. Psy co chwila szczekały w różnych częściach wsi.
1 sierpnia 1944 r. mijał nam w atmosferze wyczekiwania. Nasłuchiwałyśmy, czy od strony Wisły czy Warszawy nie zaczynają strzelać. Plecaki z podstawowymi rzeczami i trochę żywności już miałyśmy przygotowane. O 16.30 wpadł łącznik z informacją, że za pół godziny zacznie się walka zbrojna. Na krótko przed 17.00 od strony papierni w Jeziornie Fabrycznej rozległy się pierwsze strzały.
My dostałyśmy rozkaz, aby w miarę upływu czasu zdobywać wiadomości o przebiegu walk na naszym terenie. W nocy docierały do nas także meldunki z Wilanowa i Czerniakowa.
Nad ranem 2 sierpnia dostałyśmy rozkaz, żeby zbadać najbliższe wioski – czy Niemcy nie przysłali swojej załogi. Wyruszyłyśmy w kierunku Cieciszewa. Słońce jeszcze nie wschodziło. Snuły się gęste mgły. Gdy parę kroków przed nami zamajaczyła wierzba, usłyszałyśmy zza niej okrzyk »halt!«, czyli »stój!«. Niemiec miał karabin skierowany w naszą stronę. Pomyślałam sobie, że to już nasz koniec. Zażądał okazania dowodów osobistych, a zameldowane byłyśmy w Warszawie. Zapytał, dokąd idziemy. Tłumaczyłyśmy się, że przyjechałyśmy na wieś po żywność do babci, która mieszka w następnej wsi. Niemiec machnął ręką i kazał nam iść dalej. Może natrafiłyśmy na człowieka z dobrym sercem”.
PATRZYLI, JAK GINIEMY
„Dowództwo Armii Krajowej przekonało się, że Armia Radziecka nie ma zamiaru przekroczyć Wisły. Gdyby nasze dowództwo przewidziało taki obrót spraw, na pewno nie podjęłoby decyzji o rozpoczęciu powstania. Do ostatniej chwili namyślali się, co zrobić, ale nastroje żołnierzy Polski Podziemnej też skłaniały ich do wydania takiego rozkazu. Naród polski, młodzież dosyć miały terroru niemieckiego.
Ponieważ walki z powodu męstwa powstańców i ich ofiarności się przedłużały, Niemcy zaczęli ściągać posiłki do Warszawy i okolic. Zaczęli stosować czołgi zwane przez powstańców tygrysami oraz lotnictwo. A Rosjanie spokojnie patrzyli, jak giną żołnierze i ludność cywilna.
Kilka dni po wybuchu powstania usłyszałyśmy, że zarządzono demobilizację tych, którzy nie mieli broni i mogli bezpiecznie wrócić do domu. Oddziały natomiast przeszły do Lasów Chojnowskich. Ja do 17 sierpnia utrzymywałam stałą łączność z komendantem rejonu, przekazując mu meldunki o ruchach wojsk niemieckich pochodzące ze Słomczyna, Cieciszewa, Piasków i Góry Kalwarii.
W połowie sierpnia dotarł rozkaz z Warszawy od generała »Bora« Komorowskiego wzywający żołnierzy do marszu na pomoc stolicy. Rano poinformowano nas, że mamy natychmiast udać się do Lasu Kabackiego. Po zabraniu podstawowych rzeczy przemieściłyśmy się rowerami najpierw do Zalesia Górnego. Tam dowiedziałyśmy się, że nastąpiła koncentracja oddziałów powstańczych. W marszu na Warszawę zginęło wielu naszych kolegów.
Po kilku dniach wróciłam z Marynią do Dobiesza, gdzie zamieszkałyśmy po wysiedleniu mieszkańców z pasa przyfrontowego wzdłuż Wisły. Pozostało nam już tylko nieść pomoc uciekinierom ze stolicy, zaopatrywać ich w żywność i jakieś ubrania.
Nadszedł listopad 1944 roku. Z Warszawy było mało wiadomości. Wiedzieliśmy, że miasto się dopala. Z troską myślałam o tatusiu. Czy żyje. Pewnej nocy miałam sen, że tatuś wrócił. Następnego dnia po zjedzeniu obiadu siedzimy przy piecyku na dworze. W pewnym momencie spojrzałam w kierunku lasu, a tam po polu ktoś idzie. Znajomy chód, znajoma sylwetka. Już jestem prawie pewna. Krzyczę: »Mamo, tatuś idzie!«. Zrywam się i lecę – jak we śnie, który miałam w nocy. Zerwali się wszyscy. Radość była ogromna. Po myciu, zmianie ubrania i nakarmieniu kazaliśmy, aby najpierw odpoczął. Następnego dnia widzieliśmy, jak ojcu trudno było opowiadać. Tak zachowywali się zawsze ludzie, którzy przeżyli tragedie i spotkały ich straszne historie. Przeżycia w powstaniu widać było na jego twarzy”.
MIŁOŚĆ NA ZIEMIACH ODZYSKANYCH
W 1945 r. nasza bohaterka rozpoczęła pracę w Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska w Jeziornie (obecnie Konstancin-Jeziorna). Rok później rodzina przeniosła się na Ziemie Odzyskane, do województwa szczecińskiego, gdzie w 1949 r. pani Marta wyszła za mąż za Adama Pasternaka. Objęli gospodarstwo rolne w Kołbaczu. Dochowali się dwóch córek.
Marta Pasternak została odznaczona m.in. Warszawskim Krzyżem Powstańczym i Krzyżem Armii Krajowej.
Wyświetlono: 916